87. Gala Rozdania Nagród Akademii
Filmowej przeszła już do historii. Choć zabrakło niespodzianek, a nagrody
przyznano wcześniej wylansowanym przez krytyków faworytom, ceremonię można
uznać za względnie udaną. Zacznijmy jednak od początku. W tym roku w roli prowadzącego
wystąpił Neil Patrick Harris, którego doskonale znamy z komediowego serialu
„How I Met Your Mother”. Choć darzę Harrisa dość sporą sympatią, gospodarzem
okazał się średnim. Co prawda nie osiągnął tak niskiego poziomu jak James
Franco i Anne Hathaway, jednakże równie daleko mu do zeszłorocznej postawy
Ellen DeGeneres, nie wspominając już o największym maestro oscarowych wieczorów
– Billym Crystalu. Opowiadane żarty rzadko śmieszyły, sprawiały wrażenie
odklepywania scenariusza, a sam aktor wydawał się być sparaliżowany stresem.
Mające wypaść oryginalnie wejście na scenie w samej bieliźnie również nie
powaliło na kolana i jeśli Harris w ogóle zostanie zapamiętany w roli
gospodarza, to niestety chyba tylko i wyłącznie z tego powodu.
Pierwsza statuetka za Najlepszą Drugoplanową Rolę Męską powędrowała w pełni zasłużenie w ręce J.K. Simmonsa, który nie dał szans konkurencji swoją kapitalną rolą rygorystycznego nauczyciela muzyki w obrazie „Whiplash” Damiena Chazelle. W tej samej kategorii u Pań statuetkę wzniosła Patricia Arquette, wcielając się w rolę matki głównego bohatera najnowszego filmu Linklatera „Boyhood”. Patrici należą się szczególne gratulację, gdyż na uwagę zasługuje fakt, iż film kręcono 12 lat! Nie mniej jednak zniesmaczyła mnie jej przemowa ze sceny Dolby Theater. „Zwracam się do każdej kobiety, która urodziła dziecko, do każdego obywatela i podatnika, to czas na wyrównanie płac raz na zawsze. I na wyrównanie praw kobiet Stanów Zjednoczonych Ameryki” - powiedziała w swoim napiętnowanym feminizmem wystąpieniu zwyciężczyni. Jeszcze bardziej bulwersująca była dla mnie reakcja Meryl Streep na zacytowaną wypowiedź, która obiegła juz sieć. Myślę, że święto kinematografii jakim jest Oscarowa Noc nie jest miejscem na tego typu przedstawienia.
Pierwsza statuetka za Najlepszą Drugoplanową Rolę Męską powędrowała w pełni zasłużenie w ręce J.K. Simmonsa, który nie dał szans konkurencji swoją kapitalną rolą rygorystycznego nauczyciela muzyki w obrazie „Whiplash” Damiena Chazelle. W tej samej kategorii u Pań statuetkę wzniosła Patricia Arquette, wcielając się w rolę matki głównego bohatera najnowszego filmu Linklatera „Boyhood”. Patrici należą się szczególne gratulację, gdyż na uwagę zasługuje fakt, iż film kręcono 12 lat! Nie mniej jednak zniesmaczyła mnie jej przemowa ze sceny Dolby Theater. „Zwracam się do każdej kobiety, która urodziła dziecko, do każdego obywatela i podatnika, to czas na wyrównanie płac raz na zawsze. I na wyrównanie praw kobiet Stanów Zjednoczonych Ameryki” - powiedziała w swoim napiętnowanym feminizmem wystąpieniu zwyciężczyni. Jeszcze bardziej bulwersująca była dla mnie reakcja Meryl Streep na zacytowaną wypowiedź, która obiegła juz sieć. Myślę, że święto kinematografii jakim jest Oscarowa Noc nie jest miejscem na tego typu przedstawienia.
W głównych rolach zarówno
żeńskiej i męskiej niespodzianek również nie było i statuetki wznieśli kolejno
Eddie Redmayne za genialną, epokową rolę Stephena Hawkinga w produkcji „Theory
of Everything” oraz Julianne Moore za rolę chorej na Alzheimera doktor Alice Howland
w filmie „Still Alice”. Cieszy mnie niezmiernie fakt, że młody i tak bardzo
utalentowany aktor jak Redmayne pokonał jedynego w zasadzie faworyta w tej
kategorii, a mianowicie Michaela Keatona, który niczym tak naprawdę nie
wyróżniał się w filmie Iñarritu.
Pogoń za statuetkami w
kategoriach troszkę mniej znaczących rozpoczął z wielkim impetem „Grand
Budapest Hotel” Wesa Andersona, zgarniając figurki za Najlepsze Kostiumy i
Najlepsze Charakteryzację i Fryzury. Obie nagrody przyznano w pełni zasłużenie,
gdyż w obu przypadkach mieliśmy możliwość obserwować ogromy wkład pracy włożony
w ucharakteryzowanie bohaterów oraz przygotowanie kostiumów na przełomie kilku
epok, gdyż film toczył się na kilku płaszczyznach w różnych miejscach. W
kategorii „kostiumowej” mieliśmy do czynienia z polskim akcentem i nominacją
dla Anny Sheppard.
Dwa kolejne Oscary „Grand
Budapest Hotel” otrzymał za Najlepszą Scenografię i Najlepszą Muzykę
Oryginalną, co mnie niezwykle ucieszyło, gdyż po 8 nominacjach nareszcie
przyszła chwila w której genialny francuski kompozytor Alexandre Desplat
otrzymał swoje wyróżnienie. Pogoń za nagrodami zakończyła się niestety na
czterech Oscarach i można powiedzieć, że produkcja Andersona okazała się jednym
z największych przegranych ceremonii. Co prawda Anderson nie należy do twórców
tworzących filmy, które pretendowałyby w walce o Nagrody Akademii, jednakże
przy aż dziewięciu nominacjach dla tej pięknej baśniowej opowieści, apetyt na
zwycięstwo był dość duży.
W kategoriach typowo technicznych
również nie było niespodzianek. Za Najlepszy Montaż Dźwięku uhonorowano
„American Sniper”, a za Najlepszy Dźwięk „Whiplash”, który również ku mojej
wielkiej radości wygrał w kategorii Najlepszego Montażu. Praca Toma Crossa na
planie filmu Chazella okazała się poezją dla oczu. Za Najlepsze Efekty
Specjalne uhonorowano oczywiście „Interstellar” Christophera Nolana, natomiast
za Najlepsze Zdjęcia nagrodzono drugi raz z rzędu Emmanuela Lubezkiego. Choć w
zeszłym roku Lubezki znokautował konkurencję zdjęciami do „Gravity” Alfonso
Cuarona, w tym roku zmęczył mnie swoim „master shotem” na planie „Birdmana”.
Tutaj również mieliśmy swój polski akcent, choć myślę, że sama nominacja dla
„Idy” w tej kategorii była już sporym zaskoczeniem. Ciekawostką może być 12
nominacja dla Rogera Deakinsa za zdjęcia do filmu Angeliny Jolie „Unbroken”.
Chyba powoli pogodzę się z faktem, że najwybitniejszy żyjący operator nigdy nie
zostanie nagrodzonym figurką Akademii.
Kolejnym dość mocnym polskim akcentem były aż dwie nominacje w tej samej kategorii Najlepszego Krótkometrażowego Filmu Dokumentalnego. Ani „Nasza Klątwa” ani „Joanna” nie zdołały jednak pokonać w pełni zasłużonego zwycięzcy, produkcji HBO pt. „Crisis Hotline: Veterans Press 1”. To wzruszająca opowieść o pracownikach linii kryzysowej pomagających weteranom wojny w Iraku przezwyciężyć ich psychiczne problemy.
Kolejnym dość mocnym polskim akcentem były aż dwie nominacje w tej samej kategorii Najlepszego Krótkometrażowego Filmu Dokumentalnego. Ani „Nasza Klątwa” ani „Joanna” nie zdołały jednak pokonać w pełni zasłużonego zwycięzcy, produkcji HBO pt. „Crisis Hotline: Veterans Press 1”. To wzruszająca opowieść o pracownikach linii kryzysowej pomagających weteranom wojny w Iraku przezwyciężyć ich psychiczne problemy.
Dużym zawodem, żeby nie
powiedzieć skandalem zakończyło się dla mnie rozdanie w kategorii Najlepszego
Krótkometrażowego Filmu Animowanego, gdzie po raz kolejny wygrała produkcja
Disneya „Feast”. Zaczynam odnosić wrażenie, iż Disney może zrobić cokolwiek, a
i tak ostatecznie wygra w tej kategorii. Skoro takie filmy jak „The Dam Keeper”
przepiękna opowieść o życiu młodej świnki i jej przyjaźni z lisem przegrywa z
„Feast”, to sytuacja rodzi pytanie o sens tworzenia i próby rywalizowania z
molochem produkcyjnym jakim niewątpliwie jest Disney.
Typowym przykładem wpisywania się
w ramy filozofii oscarowej machiny powinien być zwycięzca w kategorii Najlepszy
Krótkometrażowy Film Aktorski, czyli produkcja Mata Kirkby i Jamesa
Lucasa „The Phone Call”. Główna bohaterka filmu Heather pracuje w telefonie
zaufania. Kiedy dodzwania się tam tajemniczy nieznajomy, kobieta nie
podejrzewa, jak bardzo odmieni to jej życie. Oglądając ten film miałem
nieodparte wrażenie, że twórcy nastawili się na stworzenie produktu, którego
celem jest tylko i wyłącznie zdobycie nagrody. Nie uważam, że film jest zły bo
jest nawet bardzo dobry, ale chociażby szwajcarska produkcja „Paravaneh” niesie
ze sobą większe przesłanie i charakteryzuje się większymi walorami
estetycznymi.
Kolejnym zaskoczeniem na minus
było zwycięstwo „Citizenfour” w kategorii Najlepszego Pełnometrażowego Filmu
Dokumentalnego. Jest to historia Edwarda Snowdena, jego spotkania z Glennem
Greenwaldem i wyjawienia tajemnic CIA. Film prezentuje się dużo gorzej niż
„Finding Vivian Maier”, historia wybitnej i tajemniczej fotografki, nie
wspominając już o „Virunga”, kapitalnej koprodukcji Wielkiej Brytanii i Kongo,
opowiadającej o tytułowym Parku Narodowym, w którym żyją goryle górskie. W
ciekawy sposób całą sytuację i brak na Gali głównego bohatera „Citizenfour”
skomentował Harris: „Bohater tego filmu, Edward Snowden, nie mógł być dzisiaj z
nami z powodu jakiejś... zdrady”.
Najlepszym Filmem Animowanym w
pełni zasłużenie wybrano „Big Hero 6” Chrisa Williamsa, Dona Halla i Roya
Conli. Najlepszą Piosenką okazała się „Glory” Johna Legend do filmu „Selma”
wzruszająca widownie do łez, która na stojącą oklaskiwała ją gromkimi brawami.
Najlepszym Scenariuszem Adoptowanym
okazała się historia Grahama Moora „The Imitation Game”, która moim zdaniem
była zdecydowanie gorsza niż ta opowiedziana w filmie „Whiplash”. Zwycięzca
wzruszył natomiast w swoim przemówieniu nawiązując do głównego bohatera filmu:
„Kiedy miałem 16 lat, próbowałem się zabić, bowiem czułem się inny. Teraz
jestem tutaj i ten moment należy właśnie do tego dzieciaka, który czuł się
dziwny i inny”.
„Birdman” natomiast okazał się
wygranym w kategorii Najlepszego Scenariuszu Oryginalnego co dla mnie było totalnym
nieporozumieniem, gdyż film przy takich opowieściach jak chociażby „Grand Hotel
Budapest” czy też „Nightcrawler” jest po prostu nudny.
Najlepszy Film Nieanglojęzyczny
to kategoria, która od wczoraj będzie nam sie kojarzyła z największym sukcesem
w historii polskiej kinematografii. Po raz pierwszy zdobyliśmy Oscara w
pełnometrażowej produkcji. Oczywiście Pawlikowskiemu należą się najszczersze
gratulację, choć dla mnie osobiście przyznanie Oscara „Idzie” jest kompletnym
nieporozumieniem, która wypada bardzo słabo na tle fantastycznej konkurencji.
Estońskie „Mandarynki”, rosyjski „Lewiatan” czy też argentyńskie „Dzikie
Historie” to propozycje z najwyższej półki, natomiast polska produkcja razi
scenariuszową nudą. Również wypowiedź reżysera podczas odbierania statuetki
była trochę nie na miejscu: „Nie mam pojęcia, jak się tu znalazłem. Mój
czarno-biały film opowiada o potrzebie spokoju i wycofaniu się ze świata. I
nagle znalazłem się w centrum uwagi. Życie jest pełnie niespodzianek, to
fantastyczne. Pewnie jesteście już pijani” – zażartował reżyser. Czy Polska
naprawdę na każdym kroku musi kojarzyć się z pijaństwem?
Dwie najważniejsze statuetki za
Najlepszą Reżyserię i Najlepszy Film zgarnął główny faworyt rozdania, czyli
„Birdman”. Moim zdaniem jest to najsłabszy w historii film, który otrzymał
statuetkę w najważniejszej kategorii. Produkcja o zapomnianym aktorze, który
niegdyś grał postać kultowego super bohatera nie wnosi nic nowego, jest nudna,
pozbawiona sensu, żenująca. Dość mocnym żartem popisał się wręczający statuetkę
Sean Penn mówiąc: „Kto dał temu skurwysynowi zieloną kartę?”. Choć żart wywołał
kontrowersje, Iñarritu skwitował, iż nie był on wcale obraźliwy a z Pennem
łączy go głęboka przyjaźń. Najwięksi przegrani Gali to niewątpliwie „The Imitation
Game” osiem nominacji i jedna statuetka, „Boyhood”, który na sześć nominacji
zdobył również jednego Oscara, jak i „American Sniper”, który zakończył
rozdanie takimi samymi statystykami jak obraz Linklatera.
A największy zwycięzca?
Oczywiście „Birdman”. I co z tego, że zdaniem wielu najgorszy? Liczy się efekt
końcowy, a ten niewątpliwie twórcom „Birdmana” udał się znakomicie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz